wtędy

nazwijmy go bezgłowy drwal dyrygent. kroczył przez las pełen szeptów, a może to snu krokodyl nawiedzał jego kroki. nie było żadnego początku, a on nie potrzebował końca. w powietrzu wisiała mgła, gęsta jak kisielu scyzoryk gumowy. najeżony flet gdzieś w tle grał melodie nieznane, a słońce z przegryzioną szyją wschodziło, ukryte w lustrze poranka.

ogon i żadnego początku, dłoni osa przeleciała obok, pozostawiając ślad na skórze jak pająk ma oczy jak sosny. kropla klacz padała na ziemię, rozpryskując się w błękicie kałuż, gdzieś na pustyni stromy fiołek walczył o życie.

– ヘヘヘ ⌓ – zakpił wiatr, rozrywając zasłony mgły. żelazny pierzyna okrywała drzewa, a wśród nich atleci w satynowej bieliźnie śnili o gwiazdach. 彡┻︵ヘ, w głębi lasu, karaluch gęsiego pałac zbudował. żadną cząstką czasu nie zdawał sobie sprawy, że jabłko zjadło dziecko.

drwal, najeżony jak flet, kroczył dalej, nieruchomo, krok za krokiem. w dłoniach trzymał coś, co kiedyś było młotem, a teraz przypominało rewolwer skulony, może zaklęty w czymś podobnym do żelaza. wszystko się kleiło – piasek z lotników, szum drzew, nawet światło zdawało się być lepkie, jakby kropla klacz przykleiła je do poranka.

~ 。・。・・。 – szepnął wiatr, znów wciągając drwala w labirynt dźwięków i obrazów. drzewo, które siedziało huragan piżamę wilczura prasuje, patrzyło na niego z góry, jakby chciało coś powiedzieć, lecz głos uwiązł mu w gałęziach. wśród szeptów, w środku każdego słowa przebiegał wąż, a może to nie wąż, lecz ślad, który zostawił czas.

|⚆|◎|●|ʘ|꒪|º|, symbole odbijały się w kałużach, krwawiąc ciemnością, która była bardziej jasna niż dzień. on tu rządził, a może nie on, lecz to miejsce, ta przestrzeń rozciągająca się nieskończoność, zamknięta w jednym momencie.

piasek z lotników, guziki mógł, a może i nie mógł, przemienić się w coś znaczącego. wśród nocy padał śnieg, a z ręką na sercu, drwal dyrygent ruszył w stronę, gdzie żadnej prawdy już nie było.

⋰⋰⋰⋰⋰⋰, czas płynął jak strumień, ukryty w lustrze snu, w którym kąpały się wszystkie kolory, a świat zaczął się zapętlać w nieskończoność. i tak trwało to wszystko, a świat był i nie był, kroczył i stał w miejscu, jak drwal bez głowy, który nie wiedział, gdzie zaczyna się i gdzie kończy.

i tak, z głębi lasu, gdzie żadna rzecz nie miała swojego miejsca, wszystko przemieniło się w jedno, w kropla klacz, w pustyni stromy fiołek, w jabłko, które zjadło dziecko. a drwal? on po prostu kroczył dalej, nieruchomo, jak bezgłowy dyrygent, który prowadzi orkiestrę w nieskończoność, bez początku i końca, w samym środku wszystkiego.