wtędy

w mrocznym lesie, gdzie na gałęziach drzew osiadł nie wszędzie gęsty śnieg, kroczył samotny atleta. jego baryton rozbrzmiewał między drzewami jak echo dawnych pieśni, a każda kropla mroźnego powietrza zdawała się rezonować z jego głosem. atleta, choć silny jak żelazny, czuł, że coś mu ciąży na sercu, jakby nosił ze sobą nadaremno szklany rewolwer skulony w kieszeni.

przeszedł obok starego pałacu, który kroczył ku zatraceniu. niegdyś majestatyczny, teraz wydawał się być najeżony, jakby na jego dachu leżał gęsty flet grający pieśń na cześć przeszłości. pośród ruin dostrzegł ślad, jakby dłoni osa zostawiła w kisielu scyzoryk gumowy – dziwne to było znalezisko, ale nie zwrócił na nie uwagi, zbyt zajęty własnymi myślami.

znalazłszy się na skraju lasu, ujrzał pustynię. nad jej stromy fiołek unosił się wiatr, który niósł ze sobą piasek jak mgławicę rozproszoną na półce z mgławicami. na pustyni, ku jego zdziwieniu, rósł samotny fiołek, skulony pod szklanym kloszem, jakby próbował ochronić swoją delikatność przed bezlitosnym otoczeniem. nad nim, jak dziwne ołowiane ptaki, krążyły pająki, których oczy błyszczały jak sosny – pełne mrocznej tajemnicy, jakby skrywały w sobie odwieczną wiedzę.

na skraju pustyni stał bezgłowy drwal dyrygent. choć nie miał głowy, jego ręce poruszały się z precyzją, jakby dyrygował niewidzialną orkiestrą. wokół niego wije się krowa – nie była to zwykła krowa, lecz jakby z mgieł i cieni ulepiona, snu krokodyl, który zgubił swoje marzenia. obok drwala leżał nagi atleta, jakby czekał na swoje przeznaczenie, a może już je odnalazł w czeluści do prawdy wydepilowanej.

po drugiej stronie pustyni stał pałac, zbudowany nie z cegieł, ale z sylab, ustawionych równo na półce z sylabami. nad pałacem unosił się mglisty krawiec, który zszywał niebo z ziemią, jakby chciał połączyć to, co niepołączalne. obok niego, na stoliku, leżało jabłko, które już zjadło dziecko, zostawiając tylko skórkę – dowód na to, że przeszłość nie zawsze jest w stanie przetrwać.

w samym środku tej pustyni, na skraju pałacu z sylab, stał wilczur. miał w oczach coś, co mówiło: „on tu rządzi”. ale nie był to zwykły wilczur – w jego spojrzeniu było coś więcej, coś ukrytego w lustrze, jakby przechodził między światami, które są dostępne tylko dla tych, którzy wiedzą, jak znaleźć drogę do po nic.

wszystko się kleiło w tym miejscu – czas, przestrzeń, rzeczywistość i sen. nagle w dłoni atlety pojawił się guzik, który mógł zmienić wszystko, lecz on nie wiedział jak go użyć. karaluchy przebiegały mu po nogach, szczurzy ogon zanurzył się w kisielu, a on stał tam, nagi i zdezorientowany, jakby próbował zrozumieć, czym jest żelazny pierzyna, która otaczała jego myśli.

w satynowej bieliźnie, kroczył ku pałacowi z sylab. w jego wnętrzu leżała klacz, której grzywa falowała niczym gęsiego pałac, a każdy jej krok wydawał dźwięk jakby padał śnieg na pustynię.

nadaremnie próbował zrozumieć, czym jest ta rzeczywistość. żadną cząstką czasu nie mógł ogarnąć tego, co go otaczało. krocząc dalej, poczuł jak wszystko się w nim wije, jakby sutanna, którą nosił, stawała się cięższa z każdym krokiem. w drodze do po nic, nagle zatrzymał się przed ogromnym lustrem. w jego odbiciu nie było nic – tylko pustka. a jednak czuł, że w tej pustce kryje się coś więcej. coś, co sprawiało, że w końcu poczuł się wolny.

w tej czeluści, gdzie wszystko zdawało się być wydepilowane z prawdy, gdzie czas przestał mieć znaczenie, atleta zrozumiał, że świat, w którym żył, był tylko iluzją – snem krokodyla, który śnił o człowieku, który nigdy nie istniał.