leżał krowa na pustyni stromy fiołek, nieruchomo, otoczony przez żelazny pierzynę. wokół snu krokodyl, kisielu scyzoryk gumowy, wszystko się klei, a ogon i żadnego początku. nazwijmy go ja, a może ma fal wiele, bo przebiega wąż, a może piasek z lotników w satynowej bieliźnie, wszystko było możliwe w tym świecie, gdzie słońce z przegryzioną szyją nadawało ton dnia.
bezgłowy drwal dyrygent, nazwijmy go ja, snuł się po czeluści do prawdy wydepilowanej, w środku każdego słowa, każdej myśli, każdej kropli klaczy, która nieopodal stała, jej sierść migotała w błękicie kałuż. to był świat, gdzie ヘヘヘ ⌓ w satynowej bieliźnie przemykało, a jabłko zjadło dziecko, którego nikt nie znał, bo żadną cząstką czasu nie dało się go odnaleźć.
w worku kiełbasy drzewo siedzi huragan piżamę wilczura prasuje, a guzik mógłby opowiedzieć całą tę historię, ale czy ktokolwiek chciałby jej słuchać? 彡┻︵ヘ z ręką na sercu przysięgał, że kroczy ku granatowy gałęzi krawiec, który ukryty w lustrze dyryguje orkiestrą złożoną z rewolwerów skulonych pod żelazną pierzyną.
gęsiego pałac się wije, a nagi karaluch ᵕ₎₎ ᵕ₎₎ ᵕ₎₎ ᵕ₎₎ wciąż gdzieś przemyka między nogami ono, które nagle zniknęło. kropla klacz, dłoni osa, i najeżony flet, to wszystko przemijało jak śnieg w letni dzień. a może snu krokodyl, a może piasek z lotników… kto to wie?
leciały krople, gęste jak kisielu scyzoryk gumowy, przecinając powietrze, którego było tak mało, że każda chwila stawała się wiecznością. żadna cząstka czasu nie mogła zatrzymać tej opowieści, która biegła dalej, kroczyła, chociaż nigdy nie miała początku. w końcu, wszystko zniknęło, jak pustyni stromy fiołek, gdy noc zapada i nikt już nie pamięta, co się tu wydarzyło.