nazwijmy go 𐅨. siedział nieruchomo na skraju lasu, patrząc na słońce z przegryzioną szyją, które zawisało nad horyzontem jak kropla klacz. wszystko się kleiło, jakby cały świat był utkany z kisielu scyzoryk gumowy. w satynowej bieliźnie snu krokodyl przewijał się przez jego myśli, a może to była tylko iluzja, ukryty w lustrze atlety, który miał za chwilę przywdziać płaszcz bezgłowego drwala dyrygenta.
nagle z cienia wyłonił się pustyni stromy fiołek, a w jego dłoni osa, która zdawała się być zaklęta w niewidoczny, najeżony flet. guzik mógł tylko patrzeć, jak z ręką na sercu, piasek z lotników wije się w powietrzu jak pająk ma oczy jak sosny. ogon i żadnego początku, wszystko rozmywało się w czasoprzestrzeni, gdzie każda kropla była kroplą klacz, a każda nuta najeżonym fletem.
wtedy pojawiła się ona – ᵕ₎₎ ᵕ₎₎ ᵕ₎₎, jej sutann przewijał się po ziemi, jak szczur w worku kiełbasy drzewo siedzi huragan piżamę wilczura prasuje. jej oczy, |⚆|◎|●|ʘ|꒪|º|。|, były pełne tajemnic, jakby całe ~ 。・。・・。, ukryte było w nich. spojrzała na niego, jakby w środku każdego słowa krył się sekret, a karaluch ukryty w lustrze kiwał głową, jakby chciał potwierdzić jej myśli.
彡┻︵ヘ – to jedyne, co usłyszał, gdy zaszeptała coś do ucha bez smyczy, które wystawało zza jej ramienia. a może to było tylko echo, przebiega wąż a może, nie wiadomo gdzie. wszystko było jak zwinięty w co labirynt, gdzie nagi, z ręką na sercu, kropla klacz opadła na ziemię, rozpływając się w błękicie kałuż.
on tu rządzi, pomyślał 𐅨, patrząc, jak słońce znika za horyzontem, zostawiając za sobą tylko granatowy gałęzi krawiec, który zszywał niebo z ziemią, łącząc je w jedno. nie wszędzie gęsty, nie wszędzie wyraźny, czas przestał istnieć. żelazny pierzyna opadła na świat, otulając wszystko wokół.
a w tle, na samym skraju rzeczywistości, śnieg spadał jak deszcz, zimny, ciężki, i w swojej ciszy – prawdziwy.