w ciemnym lesie, gdzie strach ma ogon i żadnego początku, kroczył atleta, nagi jak pierwszy dzień świata. jego kroki, przypominające ciosy dłoni osy, odbijały się echem wśród drzew, które zdawały się żyć. granatowy gałęzi krawiec, siedzący wysoko na gałęziach, śledził każdy jego ruch, szyjąc tajemnicze wzory z cienia i światła.
na horyzoncie piranie ostrzą skrzypce, a melodia ich gry wypełniała powietrze, przynosząc dreszcz niepokoju. atleta wiedział, że zbliża się do celu, choć nie wiedział, co nim jest. w jego głowie wciąż rozbrzmiewały ptaszące słowa, które wcale nie układały się w zrozumiałe zdania. były jak urywek z urywku wywołujący całość, ale całość, która była jedynie złudzeniem.
w głąb czeluści do prawdy wydepilowanej prowadziła droga, wyznaczona kilometrami pośladków przeszłości. nagle, na ścieżce pojawił się bezgłowy drwal dyrygent, który ręką, jakby z kisielu scyzoryk gumowy, zaczął wycinać w powietrzu niewidzialne nuty. „on tu rządzi”, zdawało się mówić każde jego gest, choć twarz pozostała niewidoczna.
atleta nie zatrzymał się, choć czuł, jak wszystko się klei wokół niego. rewolwer skulony w jego dłoni, niczym najeżony flet, dodawał mu odwagi, choć wiedział, że nadaremno szklany miał być jego strzał, jeśli przyjdzie do konfrontacji.
w satynowej bieliźnie mgławic pojawił się przed nim pałac, który jak gęsiego prowadził go coraz głębiej w tajemnicę. na półce z sylabami, zaraz obok półki z mgławicami, leżał krowa, która zdawała się spać, choć jej oczy były szeroko otwarte. w ich głębi odbijał się nagi krajobraz pustyni, na której stromy fiołek walczył z piaskiem z lotników.
„nie wszędzie gęsty jest czas”, pomyślał atleta, gdy dostrzegł, że kropla klacz wije się na skraju cienia. z każdą chwilą granice między rzeczywistością a snem zacierały się coraz bardziej. jakby kisielu scyzoryk gumowy przerzynał linię pomiędzy snem a jawą, wywołując kroczenie w stronę tego, co niedokończone jest figurą życia.
żelazny pierzyna spowił jego umysł, a w tej chwili jabłko zjadło dziecko, które kiedyś było częścią jego samego. był już blisko, ale droga do po nic zdawała się nie mieć końca.
nagle, w worku kiełbasy drzewo siedzi huragan piżamę wilczura prasuje — obraz absurdalny, ale prawdziwy, pojawił się przed jego oczyma. to była jego ostatnia myśl, zanim śnieg pokrył wszystko, co kiedyś znał. ukryty w lustrze karaluch, jak kropla klacz, przemknął przez jego umysł, zostawiając jedynie pustkę.
a tam, w czeluściach, nagle zdał sobie sprawę, że to nie on, a nadaremno szklany on tu rządzi. strach wypełnił jego duszę, a on sam, skulony jak szczur, patrzył, jak słońce z przegryzioną szyją powoli gaśnie za horyzontem.
wszystko to było snem krokodyla, który skrył się w jego głowie, poplątane wiosło, które już nigdy nie znalazło drogi powrotnej. atleta przepadł, nie mając żadną cząstką czasu na to, by zrozumieć, co się stało.
i tak wszystko się klei, aż w końcu przestaje istnieć.