w gęstej mgle poranka, gdy horyzontu piranie ostrzą skrzypce, a noc ustępuje z wolna, pojawia się pierwsze światło dnia. czeluść maluje wargi krwistą czerwienią, gotowa pochłonąć każdego, kto odważy się spojrzeć w jej głębiny. igła w oko puka, jakby chciała przypomnieć o niewidzialnym bólu, który czyha za rogiem każdej rzeczywistości. sen stromym podejściem szykuje siekierę, gotową do zadania ciosu każdemu, kto odważy się zanurzyć w bezkresie marzeń.
w ciemnościach zygzakowata pełznie jeż w pochwie, szukając swego miejsca w chaosie tego dziwnego świata. paniki ołowiu rekin lawina przetacza się przez myśli, nie dając spokoju. krokodyli ludzkość bez majtek sunie przez noc, naga i bezbronna wobec nieuchronnego końca, który czai się za każdym rogiem.
w głębi studni, gdzie echo dźwięczy pustką, sierota sfora pustyni zbiera się wokół, jakby szukała sensu w tym, co nieuchwytne. zwierciadło węży metafor potwór odbija twarz każdego, kto zbliży się za blisko, pokazując prawdę zniekształconą przez lęki i pragnienia.
głaz dni szpon ściska czas, rak opowieści powoli pożera każdą chwilę, pozostawiając jedynie blizny wspomnień. strach ma ogon, który bezlitośnie wije się po ziemi, nie mając ani początku, ani końca, pozostawiając jedynie niepokój.
w worku kiełbasy drzewo siedzi, podczas gdy huragan piżamę wilczura prasuje, jakby wszystko to miało sens jedynie w chaosie tego świata, w którym logika odwróciła się do góry nogami.
gdybym był bogiem, rzuciłbym się do rzeki tej niestworzonej, by zatonąć w niebycie, gdzie nie ma już piranii, siekier ani zygzakowatych jeży, tylko wieczny spokój, który nie zna ani początku, ani końca.