w samym sercu lasu, gdzie granatowy gałęzi krawiec tkał niewidzialne nici między drzewami, stał opuszczony pałac. dzień zaczynał się nieśmiało, a słońce, choć obecne, miało przegryzioną szyję – jego światło było mdłe, jakby odbite od nadaremno szklanego lustra. na horyzoncie piranie ostrzyły swoje skrzypce, ich drapieżne melodie niosły się przez czeluść do prawdy wydepilowaną.
w tym dziwnym pałacu, pośród korytarzy pokrytych mgiełkami pajęczyn, znajdowała się półka z mgławicami. na niej spoczywał kisielu scyzoryk gumowy – narzędzie o niejasnym przeznaczeniu, jakby wyjęte z wiersza o śniegu, który nigdy nie stopniał. kilometry pośladków kroczyły w rytm muzyki, która była gęsta, ale nie wszędzie – w pewnych miejscach zamierała, zostawiając przestrzeń na niepokój.
bez głosu, lecz z niewidoczną obecnością, kroczył przez te przestrzenie nagi atleta. jego mięśnie były jak żelazny pierzyna, twarde i chłodne, ale pod skórą wijał się nieustanny ruch – jakby ukryty w lustrze rewolwer skulony czekał na moment, by wystrzelić. obok niego leżał krowa, dziwnie spokojna, jakby nagle zrozumiała sens życia. na półce z sylabami pojawił się urywek z urywku, który wywołuje całość, ale to było niedokończone, jakby przypominało, że niedokończone jest figurą życia.
w tej przestrzeni, gdzie czas nie miał żadnej cząstki, strach miał ogon i żadnego początku. pająk, który patrzył na to wszystko, miał oczy jak sosny, wielkie i pełne tajemnic. w pewnym momencie, gdzieś w oddali, słychać było baryton – dźwięk, który należał do bezgłowego drwala dyrygenta, który pomimo braku głowy, prowadził orkiestrę składającą się z najeżonych fletów i poplątanych wioseł.
gęsiego pałac przemierzały cienie, które nie miały ani twarzy, ani imienia. w worku kiełbasy drzewo siedzi, huragan piżamę wilczura prasuje, a wszystko się kleiło w jedno – w dziwaczny, nierozdzielny sen, w którym jabłko zjadło dziecko, a kropla klacz uciekała przed słońcem, które mimo swojej słabości, nadal rządziło tym światem.
atleta, przeczuwając koniec tej dziwacznej rzeczywistości, związał wokół szyi krawat pościgu i zniknął w drodze do po nic, zostawiając za sobą tylko ślad – piasek z lotników, osypujący się z jego stóp, i pustyni stromy fiołek, który nigdy nie rozkwitł. a gdzieś w ciemnościach, ukryty w cieniu, czaił się szczur – jedyna istota, która zrozumiała, że to, co się wije i splata, w końcu zawsze powraca do początku